Anatomia - po angielsku czy po łacinie?
Pamiętam, jak było ze mną rok temu. Niewiele czasu do pierwszych zajęć, dreszczyk niepewności jak to będzie z anatomią - czy zapach formaliny naprawdę jest taki straszny? Czy widok preparatów będzie dla mnie szokiem? Czy podołam ogromnej ilości informacji do przyswojenia w tak krótkim czasie? Kiedy dowiedziałam się więcej o tym, jak wygląda anatomia na mojej uczelni, do tych nurtujących mnie pytań doszedł jeszcze dylemat: angielski czy łacina? Wybór nie był wcale taki prosty.
Kupiłam atlasy Sobotty. Po łacinie - bo wszyscy kupowali. Byłam podekscytowana nadchodzącym rokiem akademickim, wertowałam już wszystkie książki, chcąc wiedzieć, co mnie właściwie czeka. Patrzyłam na te wszystkie kostki, mięśnie i naczynia - one mnie fascynowały, ale nomenklatura łacińska... przerażała. Facies articularis capitis costae, lamina orbitalis ossis ethmoidalis, labium mediale lineae asperae...i jak ja mam się niby w tym odnaleźć?! Zaczęła mnie kusić nauka anatomicznej terminologii po angielsku, ale dowiedziałam się, że byłabym w mniejszości. Po pierwszych zajęciach nie było wcale lepiej - asystentka mówiła tylko po łacinie, idealnie odmieniając skomplikowane dla mnie słówka, a ja czułam, że ten wymarły język jest dla mnie nie do przyswojenia. Byłam w kropce. A kropka ta powiększała się z każdymi zajęciami i ilością materiału, który powinnam umieć.
Rozważyłam za i przeciw, by móc wreszcie przejść do prawdziwej nauki, zamiast zamartwiać się nomenklaturą. Wybrałam angielski - i nie żałuję.
Dostępność materiałów
O ile kompendium Gworysa, Gray, Skawiny czy Memorix posiadają i łacińską, i angielską nomenklaturę, tak sporo innych, starszych źródeł jest wyłącznie po łacinie - Bochenek, Marciniak, stary skrypt UMW, Narkiewicz&Moryś. Ilość źródeł przemawia na korzyść uczących się po łacinie, ale tak naprawdę - bieżąca nauka anatomii to głównie zapamiętywanie kości z ich rozmaitymi strukturami, przebiegu nerwów i naczyń, przyczepów mięśni raczej po polsku niż w języku obcym. Dlatego nie do końca znajoma nomenklatura nie powinna, moim zdaniem, przysparzać szczególnych trudności.
Atlasy
Sobotta, Prometeusz i Netter występują w obu wersjach językowych, po łacinie dodatkowo mamy Sinielnikova i Granta, po angielsku Gilroya. Tu problem z angielskim polega na tym, że... takie wersje bywają droższe. A na przykład taki Sobotta występuje albo w wersji polsko-łacińskiej (łacińskie nazwy i po polsku ciekawostki kliniczne), albo w całości po angielsku, co winduje cenę. W atlasach nie ma polskich podpisów struktur, więc musimy znać i rozumieć obcojęzyczne nazwy. Co jeśli atlas mamy w jednej wersji, a jednak język nam się nie podoba i na kolokwiach i egzaminie wolelibyśmy posługiwać się drugim? Cóż, niby można poszukać drugiego atlasu z właściwą nomenklaturą, ale mnóstwo osób korzysta z atlasu łacińskiego, preferując angielskie nazewnictwo. Nie sprawia to większych trudności, bo nazwy są praktycznie identyczne, trzeba tylko przestawić sobie słówka. O ile na początku może się to wydawać utrudnianiem sobie życia, trzeba mieć świadomość, że po dwóch tygodniach spędzonych z anatomią słówka łatwo wchodzą do głowy i to, co zdawało się czarną magią, przestaje być problemem, nawet bez tracenia czasu na dopisywanie nad podpisami nazw w drugim języku.
Preferencje prowadzących
We Wrocławiu większość prowadzących na zajęciach używa łacińskiej nomenklatury, co jednak nie przeszkadza w zrozumieniu przez osoby, które wybrały angielski. Za tym drugim przepadają młodsi prowadzący, w tym nowy kierownik katedry. Spotkałam się z opinią, że wybierając angielski można pisać na kolokwiach praktycznych różne cuda, a prowadzący starej daty nie znają tego języka i nie rozpoznają, co naprawdę wiemy, a co zmyśliliśmy. Nie liczyłabym jednak na to - może nie dają tego po sobie poznać, ale w większości całkiem dobrze znają nomenklaturę i wyłapują wszelkie błędy.
Przydatność języka
Łacina to umierający język, powoli dogorywa tylko w środowisku naukowym i prawniczym. Odchodzi się od niej na rzecz angielskiego, na coraz to kolejnych uczelniach narzuca się studentom już tylko ten drugi, starsi profesorowie wyznający wyższość lingua latina oddają gabinety młodszym następcom. Na konferencjach i w czasopismach medycznych króluje już angielski, łacinę zaś można spotkać na... sali operacyjnej, gdzie nazwy zabiegów pochodzą właśnie z tego języka, np. hepatektomia - wątroba łac. hepar, ang. liver. Jednak w 95% przypadków znajomość jednego nazewnictwa umożliwia w pełni zrozumienie drugiego.
Co jest łatwiejsze?
Tu sprawa jest dla mnie prosta. O ile łacińska odmiana i końcówki mogą śnić się po nocach, tak w przypadku angielskiego niemal każdą złożoną nazwę można bez trudu rozwiązać drobnym of. Co więcej - pomyłki w odmianie bywają powodem do ucinania punktów, czy to na kolokwiach, czy egzaminie praktycznym. W przypadku angielskiego ryzyko popełnienia kosztownego błędu jest więc mniejsze. Na korzyść tego języka przemawia również to, że 99% z nas uczy się go od dobrych kilku lat i część słówek nie będzie żadną nowością.